niedziela, 16 marca 2014

Trening rajdowy (teren)

Ruska &  Spotted Angel
Valentine &  Quicksilver
Sky &  Weapon X

Od jakiegoś czasu odczuwałam wyrzuty sumienia, widząc śliczny pyszczek Spotted Angela. Kropek już dawno nie był na treningu rajdowym, a to źle. Chociaż ostatnio popisał się na zawodach i zdobył pierwsze miejsce, to i tak Nie był to jego najlepszy czas. Stwierdziłam, że pogoda jest idealna na teren, więc umówiłam się z Valentine i Sky, że przez jakiś czas będą mi towarzyszyć z Qucikiem i X-men'em, a potem wrócą do stajni, gdy ja będę kontynuować trening. Sprawnie osiodłałyśmy koniska, chociaż Angel miał drobne wątpliwości, i wsiadłyśmy na nie przed stajnią.
- Dobra, to pojedziemy sobie w stronę morza, co? - zapytałam podciągając popręg.
- Ooo, dobra, to pośmigamy po plaży!
Było ciepło, więc przeciwwskazań nie znalazłyśmy. Ruszyłyśmy obok siebie raźnym stępem. Ogierki miały już ze sobą do czynienia i wiedziałyśmy, że się lubią. Trochę dokazując, grzecznie szły na przód. Każdy z nich był spragniony wrażeń. X-men i Qucik zachowywali się trochę lepiej, ponieważ regularnie chodzą pod  siodłem. Na Kropka pozwalam wsiadać tylko wtedy, gdy sama nie mam czas przez kilka dni z rzędu. Ale co zrobić, to moje oczko w głowie.
Poruszałyśmy się marszem po szerokiej alejce między dwoma wzgórzami. Okolica jest naprawdę piękna, chyba nie mogłam wybrać lepszego miejsca na teren. Widziałam, że siwek POD Val troszkę się wyrywa. Dziewczyna popatrzyła na mnie, wywracając oczami.
- No i gdzie się tak spieszysz, co? –mruknęła zirytowana, ale koń nie przejął się uwagami i dzielnie parł na przód.
Kiedy ścieżka się zwęziła, wyjechałam na czoło, a Valentine zamknęła zastęp. Dla jej araba to nie było najlepsze wyjście, ale wolałam mieć Sky w środku. Mniej więcej dziesięć minut od wyjazdu ze stajni zakłusowałyśmy. Rumaki oczywiście chciały lecieć na złamanie karku, a my powstrzymywałyśmy je z wielką trudnością. Spotted opanował się bardzo szybko, bo po minucie miałam już nad nim pełną kontrolę i gdybym chciała mogłabym oddać mu sporą część wodzy. Jednak dawno nie był w lesie, więc wolałam nie ryzykować. Nikt za mną się nie użalał, więc wszytko w porządku. Spokojnie pokonywałyśmy kolejne fragmenty drogi nad morze. Najpierw długa piaskowa ścieżka, potem kręta alejka, droga pod górę, a potem z górki do niewielkiej dolinki. Wszystkie wierzchowce zachowywały się w miarę  jak należy. Weapon wyjątkowo się starał, a Sky nie miała z nim żądnych problemów. Natomiast Quicksilver szarpał się z Valentine i bardzo chciał puścić się galopem na czoło zastępu.
- Może faktycznie poprowadzisz, co? Bo jak on ma się tak rzucać…
- Eh, no dobra. Zamieńmy się.
Zwolniłyśmy do stępa i wymieniłyśmy miejsca. Kropek nie był zadowolony, jednak Quicka rozpierała wielka radość. Jako prowadzący jest znacznie grzeczniejszy niż idąc gdzieś w tyle. Taką wesołą gromadką jechałyśmy dłuższą chwilę. Właściwie to było około dwudziestu minut. Wtedy zobaczyłyśmy morze, więc zjechałyśmy w odpowiedni szlak i w połowie drogi puściłyśmy się galopem. Spotted zapragnął ścigać się z resztą koni, ale udało mi się go utrzymać w ryzach. Weapon zachowywał się w miarę dobrze, zdradzały go tylko dziwne pomruki i uszy sterczące jak kopie. Qucik poczuł moc i wystrzelił przed siebie średnio zważając na dosiadającą go amazonkę. Jednak Valentine zdołała wstrzymać go kilkanaście metrów przed linią brzegową. Zwolniłyśmy do stępa, wciąż nie wiem jakim cudem, a następnie nakłoniłyśmy konie, by zechciały zanurzyć kopytka. Niestety kopytka to w przypadku mojego ogiera za mało i szybko wytłumaczył mi, że jak już tu jest to on będzie się kąpał, a jeśli mam coś przeciwko to zawsze mogę zejść i na niego poczekać. Nie zeszłam, a potem tego żałowałam, bo wyjechałam na brzeg praktycznie w całości mokra. Dziewczyny miały więcej szczęścia, ale mimo wszystko ich konie zafundowały im jakieś tam orzeźwienie. Weapon obficie ochlapał zarówno Sky, jak i Valentine, a że Quick nie chciał być gorszy – poszedł w ślady kolegi. Pogoda nam dopisała, więc postanowiłyśmy wystawić się na największe słońce i postępować. Koniska wypoczęły spacerując po plaży, z resztą tak samo jak my.
- Dobra baby, to ja sobie pojadę gdzieś przed siebie, a wy wracajcie. Będę dzwonić gdybym się zgubiła- powiedziałam i pożegnałam się z nimi po czym rozdzieliłyśmy się.
Spotted był zdziwiony, że zostawiamy resztę za sobą i kłusujemy wzdłuż brzegu. Słyszeliśmy rżenie Weapona, ale koń szybko odpuścił. Mogłam zająć się ćwiczeniem wytrzymałości. Nasza dzisiejsza poprzeczka została ustawiona dość nisko. Kiedy rano zerknęłam na mapę wytyczyłam trasę o długości piętnastu kilometrów, ale znając życie wyjdzie nam trochę mniej. Żwawo truchtaliśmy koło wody, co bardzo podobało się ogierowi. Mógł trochę pochlapać i nikt nie był zły. W pewnym momencie łagodnie zakręciliśmy w stronę lasu. Miałam nadzieję, że to odpowiednia ścieżka i wszystko wskazywało na to, że mam rację. Wjechaliśmy na zacieniony szlak i utrzymując stałe tempo dzielnie parliśmy na przód. Czułam, że Kropek ma ciągle sporo energii, więc bez problemu pokona dzisiejszy dystans. Anglezowałam, zmieniając nogę co kilkanaście minut. Wszystko szło jak z płatka, także wtedy, gdy sobie zagalopowaliśmy. To była jakaś łąką, przez którą przebiegała piaszczysta droga. Skorzystaliśmy z okazji i pokonaliśmy ją fajnym, spokojnym tempem. Nawet kiedy z powrotem wjechaliśmy w las - utrzymywaliśmy rytm i nie zwalnialiśmy. Pod górkę daliśmy gazu, natomiast na dół zjechaliśmy stępem, uważając by się nie wywalić. Zaraz potem zakłusowałam i tak poruszaliśmy się przez kilka kilometrów, podziwiając malowniczy krajobraz. Oczywiście w pewnym momencie straciłam orientację i miałam wrażenie, że drogi, przy której truchtaliśmy nie było na mapie. Tak, tak, to mój wspaniały zmysł orientacji...
- No nic, jedziemy na przód, może będzie jakieś odbicie w prawo to skręcimy... - powiedziałam do konia, który nie przejmował się tak błahymi problemami.
Na szczęście jakieś dwa kilometry później zauważyliśmy wąską ścieżkę i niepewnie nakierowałam na nią Kropka. Ogier czuł się bardzo dobrze i raźno szedł do przodu. Musieliśmy przedzierać się przez niesamowite krzaczory, ale wyjechaliśmy na drogę, którą pamiętałam z któregoś tam terenu. Mogłam odetchnąć z ulgą i wypchnąć konia do kłusa. On oczywiście nie protestował. Pod koniec jeszcze raz sobie zagalopowaliśmy, ale szybko zwolniliśmy do kłusa. Po kilometrze przeszliśmy do stępa i to właśnie mniej więcej wtedy zobaczyliśmy przed sobą ogrodzenie pastwiska Stark's. Poklepałam ogiera po szyi i oddałam mu wodze. Pomalutku dotarliśmy do stajni, tam zeskoczyłam na ziemie i odpięłam jego popręg. Spisał się, trochę spocony grzecznie dał się zaprowadzić do boksu.
- Następnym razem pojedziemy na dłużej - powiedziałam, zdejmując ogłowie i głaszcząc go po pyszczku.
Odniosłam sprzęt do siodlarni i wymyłam wędzidło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz